Ukochana przez fanów horrorów seria powraca na wielkie ekrany, by ponownie przestraszyć widzów. W najnowszej odsłonie twórcy serwują historię, która niemal zakończyła karierę słynnych badaczy zjawisk paranormalnych – Warrenów. Obecność: Ostatnie Namaczczenie oficjalnie zamyka sagę, ale nawet po finałowej scenie uniwersum pełne przerażających demonów i duchów wciąż ma szansę przyciągać tłumy miłośników grozy.
Bierzmowanie i przeklęte lustro
Michael Chaves zabiera nas do ponurej, deszczowej Pensylwanii, gdzie na pozór spokojnie żyje liczna rodzina Smurlów. Spokój ten zostaje zaburzony w dniu, gdy jedna z córek przygotowuje się do bierzmowania – ważnego wydarzenia w życiu wierzących. Z tej okazji dziadkowie podarowują jej nietypowy prezent: stare lustro, zakupione po dobrej cenie, które na pierwszy rzut oka wydaje się być zwyczajnym przedmiotem. Jednak szybko okazuje się, że skrywa w sobie coś przerażającego. Wcześniej miało kontakt z rodziną Warrenów, słynnymi badaczami zjawisk paranormalnych, którzy mieli błogosławieństwo samego Watykanu. Według twórców filmu właśnie ta sprawa była ostatnią oraz najbardziej mroczną i niebezpieczną podczas całej ich kariery.
Mieszanka synkretyzmu i teologicznych bzdur, która umie straszyć
Seria Obecność zdążyła już zyskać status kultowej. James Wan, reżyser dwóch pierwszych części, w mistrzowski sposób przeniósł historię rodziny Warrenów na duży ekran, a słynny dopisek „na podstawie prawdziwych wydarzeń” skutecznie podnosił ciśnienie widzów i często spędzał im sen z powiek. Pierwsza odsłona trafiła do kin w 2013 roku i zebrała bardzo pozytywne recenzje zarówno od krytyków, jak i fanów gatunku. Choć historia była w pewnym sensie klasyczna, styl jej opowiadania okazał się świeży i sugestywny. Zarówno pierwsza, jak i druga część serii wyróżniały się nie tylko doskonałym budowaniem klimatu, ale też umiejętnym dawkowanie strachu w najbardziej przerażający sposób.
Oczywiście, dla teologów czy osób dobrze zaznajomionych z rytuałami egzorcyzmów i obrzędami kościelnymi fabuła mogła wydawać się śmieszna i mocno odbiegać od rzeczywistości. Jednak trudno odmówić serii klasy i rozmachu – Obecność potrafiła hipnotyzować widza, nawet jeśli z naukowego punktu widzenia była mieszanką synkretyzmu i teologicznych bzdur.
Zmiana reżysera i odczuwalna różnica
W trzeciej odsłonie serii Jamesa Wana zastąpił Michael Chaves. Niestety, różnica była wyraźnie odczuwalna. Twórca nie najlepiej przyjętej „Klątwy La Llorony” nie w pełni wykorzystał potencjał opowieści o procesie chłopaka rzekomo opętanego przez siły nadprzyrodzone. Chaves miał jednak okazję, aby poprawić „Na rozkaz diabła” i teoretycznie zbudować seans, który pozostawiłby widzów w pełni usatysfakcjonowanych. Szansa ta została tylko częściowo wykorzystana, choć wiele elementów filmu wciąż potrafi przykuć uwagę i wywołać dreszcz emocji.
Obecność: ostatnie namaszczenie – godne zakończenie serii?
Vera Farmiga i Patrick Wilson, wcielający się w Lorraine i Eda Warrenów, ponownie udowodnili, że są sercem całego uniwersum Obecności. Ich kreacje aktorskie imponują nie tylko wiarygodnością, ale także naturalnością, dzięki której widzowie mogą poczuć się, jakby obserwowali prawdziwe małżeństwo mierzące się z codziennymi wyzwaniami. Tym razem zadanie aktorów było szczególnie trudne – film w dużej mierze odszedł od klasycznych wątków opętań czy nawiedzeń, koncentrując się na samej rodzinie Warrenów, ich relacjach, dojrzewaniu córki oraz problemach zdrowotnych, które otwierają nowy rozdział w ich życiu.
To pierwszy raz w całym cyklu, gdy otrzymujemy historię tak mocno osadzoną w emocjach bohaterów – ich codziennych troskach i refleksjach nad przyszłością. Farmiga i Wilson sprawili, że relacja małżeńska na ekranie była niezwykle autentyczna. Każdy gest, każda wymiana spojrzeń podkreślała głębię uczucia i więź, którą widzowie mogli odczuć niemal namacalnie. Dzięki temu film zyskał wyjątkową perspektywę – bardziej intymną i poruszającą, co zdecydowanie odróżnia go od poprzednich odsłon.
Aspekty techniczne filmu
Na osobne wyróżnienie zasługują także aspekty techniczne. Zdjęcia w wielu momentach prezentują się wręcz wybitnie – niektóre kadry są dopracowane pod względem kompozycji i klimatu perfekcyjnie. Również muzyka autorstwa Benjamina Wallfischa stanowi mocny punkt produkcji. Choć niełatwo dorównać Josephowi Bisharze, odpowiedzialnemu za niezapomniane ścieżki dźwiękowe do wcześniejszych filmów serii, Wallfisch poradził sobie znakomicie, tworząc udaną oprawę muzyczną podkreślającą zarówno grozę, jak i dramatyzm historii.
Fabularne potknięcia i niewykorzystany potencjał
Niestety, od strony scenariuszowej obraz wypada znacznie gorzej. Największym problemem okazało się rozłożenie akcentów fabularnych. Pomysł, by ukazać Warrenów od ich najbardziej ludzkiej strony, był interesujący, podobnie jak historia rodziny Smurlów i demona związanego z tajemniczym lustrem. Jednak większa część czasu ekranowego przypadła Warrenom, co sprawiło, że sama opowieść o nawiedzeniu została potraktowana po macoszemu. W rezultacie widz otrzymuje jedynie szczątkowe informacje o naturze złowrogiego bytu. Nie wiadomo, kim naprawdę był, dlaczego związał się z lustrem ani w jaki sposób manipulował duchami.
Co więcej, sam przebieg wydarzeń okazał się przewidywalny, a charakteryzacja niektórych mrocznych istot pozostawiała wiele do życzenia. Większość jumpscare’ów wypadała sztucznie i była konstruowana na siłę, co w kontekście serii znanej z subtelnego budowania grozy stanowi spory zawód. Mimo to film potrafił w kilku momentach mocno wbić widza w fotel, a atmosfera grozy – choć mniej intensywna niż w pierwszych odsłonach – nadal przywoływała skojarzenia ze starą, dobrą Obecnością.
Nie jest to więc najlepsza część cyklu, ale bez wątpienia można ją uznać za godne zamknięcie serii. To opowieść, która stara się łączyć horror z dramatem rodzinnym, i choć balans nie zawsze został zachowany, finał pozostawia uczucie satysfakcji, a nie rozczarowania.
Czy warto iść na ostatnią odsłonę Obecności?
Pomimo licznych mankamentów, zwłaszcza tych wynikających z niedopracowanego scenariusza, Obecność: Ostatnie namaszczenie spełnia podstawowe oczekiwania wobec horroru. Potrafi przestraszyć, wciągnąć widza i dostarczyć emocji, dla których przychodzi się do kina. Choć produkcji daleko do poziomu dwóch pierwszych części serii, wciąż udaje jej się zachować charakterystyczny klimat, zaoferować imponujące wrażenia wizualne i dźwiękowe oraz przedstawić Warrenów w bardziej ludzkim świetle, jako bohaterów zmagających się z problemami podobnymi do naszych.
To film zdecydowanie lepszy od „Na rozkaz diabła”, a choć warto podejść do niego z nieco niższymi oczekiwaniami, finalnie seans okazuje się satysfakcjonującym doświadczeniem. Warto dać się przestraszyć w kinowym fotelu – nawet jeśli nie jest to najbardziej błyskotliwe zamknięcie serii, to z pewnością godne i potrafiące dostarczyć solidnej dawki emocji.















































































