16 października w Dolnośląskim Centrum Filmowym we Wrocławiu w ramach cyklu Magiel Filmowy odbył się pokaz filmu „Żeby nie było śladów”. Obraz w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego jest polskim kandydatem do Oscara. W pokazie wziął udział odtwórca głównej roli Tomasz Ziętek. Przygotowaliśmy dla Was recenzję filmu i relację ze spotkania.
„Żeby nie było śladów” – historia wciąż aktualna
Nie łatwo jest pisać o czymś, co miało miejsce 38 lat temu, a wciąż pozostaje tak aktualne. Napisać jednak trzeba. Milczenie byłoby zbrodnią. Taką samą, jakiej dokonano na Grzegorzu Przemyku w 1983 roku. Znamienne wydaje się bowiem, że historię Grzegorza Przemyka postanowiono nakręcić akurat teraz. W czasach, kiedy Polacy od kilku lat protestują na ulicach, krzycząc głośne „NIE” dla niesprawiedliwości i przemocy, a za ich gniewem stoją historie takich osób, jak skazany na 25 lat więzienia Tomasz Komenda za zbrodnię, której nie popełnił, czy Igor Stachowiak, zmarły w wyniku omyłkowego zatrzymania przez policję, podczas którego doszło do przemocy odbierającej Stachowiakowi życie.
Grzegorz Przemyk niewiele różnił się od przytoczonych postaci. 12 maja 1983 roku bawił się na placu Zamkowym w Warszawie, ciesząc się ze zdanej matury pisemnej. Wskoczył koledze na barana, przewrócił się, przeklął i w tym momencie podeszła milicja. Grzesiek odmówił wylegitymowania. Stan wojenny był już wtedy zawieszony i nie było obowiązku noszenia dowodu. To jednak nie interesowało milicji. Towarzysze milicjanci siłą zawlekli Grzesia i jego kolegę do suki, zawieźli na dołek, a potem bili w brzuch, tak „żeby nie było śladów’, chcąc nauczyć chłopaka noszenia dowodu.
Ponieważ śladów miało nie być, milicjanci dokładnie wiedzieli co zrobić, by nie udowodniono, że Przemykowi cokolwiek się stało na komisariacie. Stwierdzili, że był chorym psychicznie narkomanem. Grzesiek został zawieziony do szpitala, a że nie miał na ciele śladów pobicia, to nie udzielono mu koniecznej pomocy. A prawda była taka, że po Przemyku przejechano walcem i potem to jeszcze poprawiono, w wyniku czego jego narządy były tak zmasakrowane, że operujący go lekarze, wspominając operację, wielokrotnie podkreślali, że człowieka w takim stanie jeszcze nigdy nie widzieli.
Przemyk symbolem niezdolności do ukarania sprawców nawet w wolnej Polsce
Nie będzie żadnym spoilerem napisanie, że Grzegorz Przemyk do dziś nie doczekał się sprawiedliwości. Władza komunistyczna zrobiła wszystko, by chronić swoich. Uruchomiła kampanię dezinformacyjną, opracowała alternatywne scenariusze zdarzenia, sfingowała dowody i znęcając się psychicznie na jednym z sanitariuszy, który wiózł Przemyka do szpitala, wymusiła, aby skłamał, że to on śmiertelnie pobił Przemyka. Nie będzie żadnym spoilerem napisanie, że za jego zbrodnie skazano nie tych, co to zrobili. Nie będzie też żadnym spoilerem napisanie, że przez rok, po śmierci Grzesia, trwał proces mający ustalić co, gdzie i przez kogo stało się Przemykowi i nie dopuścił on, by prawda wyszła na jaw. Nic co tu napiszę, nie będzie spoilerem. Sprawa Grzesia jest bowiem znana i do dziś uznawana za jednej z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy symbol okrucieństwa i niesprawiedliwości komunizmu, układów w instytucjach państwowych oraz niezdolności państwa do ukarania sprawców nawet w wolnej Polsce, nawet tych najoczywistszych zbrodni komunistycznych, choć proces Przemyka trwał do 2010 roku, gdy nie stwierdzono, że sprawa się przedawniła.
Na film „Żeby nie było śladów” Jana P. Matuszyńskiego trzeba pójść, nawet gdy zna się historię Przemyka. Chociażby po to, by oddać mu hołd i na własnej skórze przekonać się, jak bardzo aktualny jest to obraz oraz poznać jedynego mężczyznę w Polsce, który zna całą prawdę o śmierci Przemyka i walczył o sprawiedliwość dla zmarłego kolegi do końca, nawet, gdy władza znęcała się nad wszystkimi, którzy go otaczali.
Bohater Jana P. Matuszyńskiego, to bohater, jakiego teraz nam trzeba!
„Świętej pamięci Grzegorza Przemyka pobił chłopak w brązowym swetrze, a łysy w golfie kazał bić tak, żeby nie było śladów”. Te zdania, jak mantrę, powtarza podczas procesu sądowego w sprawie śmierci Grzegorza Przemyka, Jerzy Popiel, postać oparta o prawdziwą osobę, wokół której Jan P. Matuszyński buduje fabule filmu „Żeby nie było śladów”.
Choć zostały zmienione personalia osobowe, to postać Jurka Popiela oparta jest o prawdziwą osobę, Cezarego Filozofa, świadka, który na własne oczy widział, jak milicja skatowała Przemyka, kolegę, którego zatrzymano wraz z Grzesiem i siłą trzymano na krześle, nieco nawet podduszając, by nie mógł pomóc przyjacielowi. Produkcja filmowa próbowała skontaktować się z tym mężczyzną, ale próby kontaktu zakończyły się fiaskiem. „Żeby nie było śladów” nie jest jednak fikcyjnym widzi misiem reżysera, a historią opartą na wydarzeniach historycznych, reportażu Cezarego Łazarawicza pt. „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” oraz zeznaniach, wspomnieniach i rozmowach z sanitariuszem, którego wrobiono w zabójstwo Przemyka. Tak więc i Jerzy Popiel ma w sobie autentyzm, który tylko jeszcze zwiększa głębię i poruszający wydźwięk portretu, który tworzy.
Jan P. Matuszyński daje nam bohatera na miarę tego, co dał nam Andrzej Wajda w „Człowieku z marmuru”. Człowieka, którego należy ustawić w tym samym rzędzie z Lechem Wałęsą czy księdzem Popiełuszko za odwagę i obronę wartości, jaką wykazuje do końca procesu Przemyka. Jurek Popiel wytrzymuje wszystko. Zawiezienie na dołek, śmierć kolegi, ukrywanie się przed milicją, złożenie zeznań w prokuraturze, wskazanie zbrodniarzy podczas okazania potencjalnych sprawców, powrót na dołek, konsekwencje rodziny związane z tym, że staje przeciwko władzy, donosicielstwo ojca, podsłuch, śledzenie, bezczeszczenie jego imienia i imienia Przemyka.
Jurek Popiel wytrzymuje dosłownie wszystko. Jest spokojem w chaosie, który, nawet gdy się łamie i pozwoli sobie na płacz, zasłania twarz rękami lub poduszką, by nie było słychać jego cierpienia. Sprawa jest bowiem dla niego ważniejsza od jego cierpienia. Najważniejsza jest prawda i to by wyszła na jaw, skazując władze za brutalną zbrodnię na boga ducha winnym maturzyście. Jurek Popiel się nie zmienia. Broni prawdy i wartości, nawet gdy jego najbliżsi stają po przeciwnej mu stronie. Z niewiedzącego czego chce od życia chłopaka, zamienia się w mężczyznę z misją i trzyma się tego, nawet gdy inni odpuszczają. Jurek Popiel przypomina światu, co jest ważne. W końcu prawda wyszła na jaw. W końcu to dzięki Cezaremu Filozofowi, który kryję się pod postacią Jurka Popiela, idziemy dzisiaj do kina na film Jana P. Matuszyńskiego i to dzięki temu, czytacie tę recenzję.
„Żeby nie było śladów” zostawia ślady
Jan P. Matuszyński wystawia komunistycznemu systemowi i ludziom odpowiedzialnym za śmierć Przemyka opinię i to srogą. Poprzez postać pani prokurator, graną przez Aleksandrę Konieczną, która jest tak kolorowa i zabawna, jakby się urwała z cyrku, Matuszyński obnaża manipulacje i kłamstwa systemu. Podkreśla bawienie się w Boga przez ówczesną władzę i kompletny brak poszanowania ludzkiego życia i traktowanie go, jak zabawkę. I ubranie postaci granej przez Konieczną w kolory i nadanie cyrkowego tonu zabawny, idealnie to wszystko podkreśla. Bohaterską postawą Jurka Popiela, fenomenalnie zagranego przez Tomasza Ziętka — pierwowzór postaci faktycznie też taki był — przypomina, że zawsze znajdzie się ktoś, kto nie da się uciszyć, nie da się sprzedać, nie da się przerobić i w końcu rozliczy się winnymi, nawet jeśli miałoby to trwać wieki. Z kolei portretując domy rodzinne Przemyka i Popiela — u Grzesia Solidarność i działania opozycyjne były ponad wszystko i wszystkich; u Jurka skrajna sympatia z władzą i ślepota na jej niechlubne poczynania — wystawia też rachunek relacjom rodzinnym, w których miłości przysłonięta jest przez politykę. Nie komentując tego bezpośrednio, pozostawia Jurka samego w pokoju, gdzie nie broni go rodzina, tylko obraz matki boskiej na ścianie i grająca w radiu piosenka „New Year’s Day” zespołu U2, piosenka o wydarzeniach w Polsce, które zdają się być jedyną nadzieją na to, że sprawiedliwość zwycięży.
„Żeby nie było śladów” nie bije. Nie emanuje przemocą ani brutalnością. Wszystko rozgrywa się na podstawie manipulacji politycznych i psychicznych. Może się więc wydawać, że jest to bardzo subtelny obraz, który nie pozostawi na widzu śladów. A jednak nic bardziej mylnego! Choć brak śladów fizycznych na ciele, to pozostają ślady psychiczne. Po skończeniu seansu trudno wstać i wypowiedzieć jakiekolwiek słowo. Widz siedzi wryty w fotel i zadaje sobie pytanie: w jakim kraju żyję?
Trudno nie zadać sobie tego pytania, gdy żyjemy w czasach protestów, przemocy, pandemii i sporów znacząco różniących Polskę. Trudno nie zadać sobie też tego pytania, gdy z napisów końcowych filmu dowiadujemy się, że do dziś sprawcy śmierci Przemyka nie zostali ukarani, a wiersz matki Przemyka wypowiadany w finałowej scenie wyraża więcej niż tysiąc słów i zdaje odnosić się nie tylko do lat 80.
Spotkanie z Tomaszem Ziętkiem
„Żeby nie było śladów” jest polskim kandydatem do Oscara. Kampania oscarowa dla filmu zacznie się pod koniec roku i wtedy też dowiemy się, czy obraz zakwalifikował się na short listę nominacji. Trudno mi jednak oprzeć się wrażeniu, ze nominację tą otrzyma. Film jest bowiem doceniany nie tylko w Polsce. Film został znakomicie przyjęty na festiwalu w Wenecji czy Londynie. Za chwilę produkcja jedzie również na festiwale do Stanów Zjednoczonych.
Podczas sobotniego spotkania z Tomaszem Ziętkiem, ekranowym Jerzym Popielem, w Dolnośląskim Centrum Filmowym, aktor wspominał ciepłe przyjęcie filmu na festiwalu w Wenecji, gdzie obraz zakwalifikował się do konkursu głównego. Twórcy dostali owację na stojąco. Ziętek powiedział jednak, że trwały one tak długo, że organizatorzy festiwalu musieli zacząć wypraszać zebranych gości z sali, by puścić następną projekcję. Ziętek zwrócił dużą uwagę na sam fakt oklasków po filmie. Aktor zauważył, że film jest odmiennie odbierany w Polsce i na Zachodzie. Przyznał, że dla Zachodu jest to bardziej uniwersalna opowieści o pewnym wydarzeniu i wartościach, dlatego po seansie klaszczą w niebo głosy. Nie mają pełnego obrazu tamtych czasów ani historii Przemyka. Z kolei w Polsce, aktor podkreślał, że oklasków nie ma. Jest za to chwila ciszy i zadumy, z której widzowi są wyciągani dopiero po pojawieniu się na scenie twórców filmu czy włączeniu świateł w kinie. Aktor upatruje przyczyny tego, w tym, że dla Polski jest to personalna historia, która przeraża, szczególnie że do dziś dzieją się rzeczy, które pozostawiają w Polsce wiele do życzenia.
Na spotkaniu widownia poruszyła również temat braku spotkania Tomasza Ziętka z prawdziwym Jurkiem Popielem, czyli Cezarym Filozofem. Ziętek przyznał, że choć produkcja kilkukrotnie próbowała dotrzeć do Cezarego Filozofa i liczył się z tym, że może go spotkać, to czuje nieco ulgę, że do tego spotkania nie doszło. Nie chodzi tu jednak o strach ani chęć przerysowywania czy przeinaczania faktów, ponieważ byłoby to zniewagą dla pamięci Przemyka, ale o to, że dzięki dozy dowolności w interpretacji Cezarego, jaką dostał z powodu braku kontaktu z nim, mógł uczynić z Popiela osobę, z którą i dzisiaj można się utożsamić. Ziętek zaznaczył jednak, że odbył szereg rozmów z sanitariuszem wrobionym w zabójstwo Przemyka. Mężczyzna pamięta wszystko, ze szczegółami, od momentu zabrania Grzesia z komisariatu do karetki aż po proces. Był w stanie powiedzieć nawet, którą nogą Przemyk wysiadał z karetki czy to, dlaczego nie powiodła się jego próba samobójcza, gdy był przetrzymywany w więzieniu do czasu procesu.